DZIEKI WSZYSTKIM ZA SLOWA OTUCHY I ZAINTERESOWANIE LOSEM NASZYCH DZIECI

DZIEKI WSZYSTKIM ZA SLOWA OTUCHY I ZAINTERESOWANIE LOSEM NASZYCH DZIECI

wtorek, 10 sierpnia 2010

ZYCIE PO ZYCIU

tutaj przerwe moja opowiesc,zeby jak obiecalem zamiescic wersje anity.tez chciala dac upust emocjom i przelala co nieco na papier.czesc faktow bedzie sie pokrywac z moja opowiescia,a dalsza czesc,od momentu pobytu maluchow w szpitalu w poznaniu to juz niejako dziennik,ktory bedziemy na biezaco prowadzic. postaramy sie pisac jak wyglada walka naszych dzieci i nasza o ich jak najwczesniejszy powrot do domu.caly czas jestesmy dobrej mysli!:-)

Godzina 3:00 – badanie ginekologiczne potwierdziło to, czego nie dopuszczaliśmy w najgorszym scenariuszu – pełne rozwarcie, zaczął się poród, nie da się nic zrobić, żeby jeszcze coś zatrzymać – to były pierwsze słowa, które usłyszeliśmy od lekarza. Słowa, które wprawiły w nas w taki szok, że mieliśmy wrażenie, że nie dzieje się to naprawdę. Jednak gorsze usłyszeliśmy po kilku sekundach – tak wczesny tydzień, niestety nie da się uratować, nic z tego nie będzie. To ścięło nas z nóg. Jakiś koszmar. Jadąc na salę porodową nie wiedzieliśmy czego oczekiwać, co się wydarzy. Czy będę rodzić naturalnie, czy urodzę żywe dzieci, czy zrobią mi jakiś zabieg. O co chodzie? Ból porodowy, załamanie, szok, zagubienie, bezradność, złość – właściwie to co czułam wtedy trudno opisać – ból, żal i pretensje do siebie i całego świata, jak mogłam do tego dopuścić, jak mogłam nie zdawać sobie sprawy że poród trwa już od kilku godzin, jak mogłam nie rozpoznać bólów porodowych. A najgorsze, ze ja sama w okropnym miejscu, a Maciek gdzieś na korytarzu.

W końcu zaczęło się. Położna każe przeć, ale jak. Nikt mi wcześniej nie powiedział kiedy co. Na filmach wygląda to inaczej. Do szkoły rodzenia miałam się wybrać niebawem, zresztą i tak planowana była cesarka. A tu – dosyć że nie byłam przygotowana na to co się dzieje w tym momencie, czułam ogromny ból wywołany faktem, ze moje upragnione maleństwa nie mają szans, a już na pewno w miejscu, w którym się rodzą, słyszę komendy od personelu szpitalnego, których nie rozumiem. Czego oni ode mnie chcą. Przeżywam najgorsze chwile w moim życiu – które miały być najwspanialszymi – a tu obcy ludzie krzyczą na mnie, nie rozumieją co przeżywam. Tak przynajmniej mi się wtedy zdawało.

Godzina 4.25 na świecie pojawia się pierwszy bliźniak. Wszyscy zrobili wielkie oczy, bo chyba nigdy wcześniej nie widzieli takiego maleństwa. Ja z przerażeniem podnosłam głowę, żeby sprawdzić, czy żyje. Odetchnęłam na chwilę z ulgą – usłyszałam ciche kwiknięcie. Nie zdążyłam dokładnie go obejrzeć i zabrali mojego synka na oddział noworodków. Minęło kilka minut i nic. Żadnego skurczu. Wieczność. Jednak 10 min później do brata dołączyła siostra. Położyli mi ją na brzuchu i usłyszałam cichutki odgłos. Pojawiła się nadzieja, że może jednak to jeszcze nie koniec.

Na porodówce leżałam jeszcze przez kilka godzin. Na szczęście zrobili wyjątek i Maciek mógł być przy mnie. Oboje czuliśmy ogromny  ból. Nie tak to miało być. Co teraz będzie. Tyle czekania na te dwie kreseczki, pierwsze usg i każde następne, tyle planów…

Leżąc sama na oddziale ginekologicznym, obwiniałam siebie, zalewając się łzami. Przyszła do mnie pięlegniarka z pytaniem, czy chce ochrzcić dzieci. Zgodziłam się, bo nie wiedziałam co je czeka. Spytała o imiona. Ja całą ciąże myślałam i nic mi się nie podobała, jednak Mackowi podobał się Zuzia i Janek, więc takie podałam. Po kilku godzinach razem z Maćkiem poszliśmy na od.noworodków do wydzielonego pomieszczenia dla wcześniaków. Jak zobaczyłam nasze kruszynki, łzy same napłynęły do oczu. Takie maleństwa. Moja Zuzia i Jasiu. Serce bolało strasznie. Po rozmowie z ordynatorem – wspaniałym człowiekiem(maciek- dr EUSTATHIOU jesli sie nie myle.mysle,ze bedzie jeszcze okazja napisac o nim kilka cieplych slow) – zdaliśmy sobie sprawę jake szanse na przeżycie mają nasze dzieci. Jednak pan ordynator dał im wspaniała szansę – zorganizował 2 specjalistyczne karetki, które zabrały nasze wcześniaki do kliniki neonatologii do Poznania. Pomimo okropnych statystyk nadzieja w nas była cały czas. Nie mogłam się doczekać kiedy wyjde ze szpitala i pojade do moic maluszków. Co nastąpiło 2 dni później.


Doba 2 – Poznań

Dzieciaczki zostały przewiezione i podłączone do milionów rurek. Po rozmowie telefonicznej dowiedzieliśmy się jedynie, ze stan dzieci jak krytyczny. Organy wewnętrzne nie wykształcone. Nawet nie rokują jakie mają szanse na przeżycie. Ból, niepewność, strach przed kolejnym dniem…

Doba 3

Stan się pogorszył. Niewykształcone płuca dają o sobie znać. Respiratory oddychają za maluszki. Do tego żółtaczka mechaniczna. Przewód Botalla między komorami serduszka nie zamknął się jeszcze, co komplikuje rozwój i dalsze leczenia.

Doba 4

Coraz gorsze wiadomości – wylewy do komór mózgu II stopnia. Nadzieja – II stopnia wchłaniają się całkowicie.

Doba 5

Stan stabilny. Bez większych zmian. Poza anemia-oboje muszą mieć przetoczoną krew.

Doba 6

Pogorszenie stanu Jasia. Podejrzenie wylewu III stopnia. Załamanie. Zwiększone drgawki u Jasia, u Zuzi mniej widoczne. Prawdopodobnie skutek wylewów. Botal nie zamknięty, więc lekarze przebąkują coś o operacji na serduszku.

Doba 10

Lekarze coraz bardziej nas załamują. Wiemy już, że przewody same się nie zamkną, a operacja Zuzi i Jasia przewidziana jest na wtorek. Wyniki wciąż słabe, więc znowu kolejne transfuzje. Ile te kruchutkie ciałka muszą wycierpieć.

Doba 11,12

Stan stabilny, ciężki, wyniki słabe. Bakterie gronkowca w płucach. Kolejne antybiotyki dodane.

Doba 13

Dzień, którego oczekiwałam z niepewnością – usg główki Jasia i Zuzi, które miało potwierdzić najgorsze – powiększone wylewy do mózgu. Po badaniu dzieciaczków poszłam do lekarzy prowadzących, żeby dowiedzieć się coś więcej. Zaznaczę tylko, że było to jeszcze przed usg. Zuzia – stan ciężki, płuca chore, podejrzenie wylewu III stopnia. Zwiększone drgawki, co może być konsekwencją wylewu, wyniki ogólnie nie takie tragiczne , ale płytki dość niskie. Jaś – stan krytyczny, właściwie dali mi do zrozumienia, że szanse na przeżycie prawie żadne, Podejrzenie wylewu IV stopnia, bardzo niski poziom płytek krwi wzmożone drgawki i napięcie całego ciała. Telefon do Macka i płacz. Znowu załamanie. Ciągle złe wiadomości. Operacja wtorkowa odwołana ze względu na słabe wyniki.
Od razu poszłam do dzieciaczków, pielęgniarka po raz pierwszy pozwoliła mi dotknąć Jasia. Pomyślała, że naprawdę jest już źle skoro bakterie, które mam na sobie już nie są tak ważne. Oczekiwałam najgorszego. Serce bolało niewyobrażalnie.
Po obchodzie ponownie udałam się do lekarzy. Na szczęcie okazało się, że wylewy u obu kruszynek się nie pogłębiły. Zuzia – II na III, Jaś – III. Pisze na szczęście, bo każda informacja o stanie zdrowia bliźniaków, jeśli nie jest gorsza od poprzedniej, daje mi nadzieje. Mimo ze w pełni zdaje sobie sprawę jak ciężki jest ich stan, staram się odnajdywać namiastkę pozytywów, choć w sytuacji jakiej jestem ja i moje dzieciątka nie ma nic pozytywnego. Staram się jednak wierzyć, że stanie się cud i wszystko dobrze się skończy. Tylko to mnie utrzymuje przy zdrowych zmysłach.
Z dzisiejszego dnia jeszcze - Jaś miał prztaczane osocze, a w nocy krew. Ma założone chirurgicznie centralne wkłucie, bo jego kruche naczynka nie wytrzymują kolejnych kłuć i pękają.

Doba 14

Jadąc do szpitala czułam ogromny strach – zresztą jest tak codziennie – przed tym, co usłyszę od lekarzy, czy coś się wydarzyło w nocy, czy stan się nie pogorszył…bałam się bardzo, szczególnie o Jasia, który wczoraj miał zabieg. Na szczęście z Jasiem ok (ok. znaczy że nie gorzej). po osoczu i krwi wyniki lekko się poprawiły. Jednak z Zuzia znowu nie ciekawie – w nocy wystąpił krwotok w płucach – tak zrozumiałam lekarza. Konieczna transfuzja osocza i krwi. Mam nadzieję że po operacji serduszek w czwartek wszystko pójdzie do przodu, w dobrą stronę.

To już 2 tygodnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz